Strona:PL De Montepin - Potworna matka.pdf/648

Ta strona została skorygowana.

— Nadchodzi chwila stanowcza! — rzekł doktór. — Boże dopomóż!
Wszyscy obecni otoczyli łoże, Joanna umieściła się u wezgłowia Lucjana.
Milczenie grobowe zaległo komnatę, nieledwie można było policzyć uderzenia serc obecnych.
Helena z oddechem, zatamowanym w piersiach, stała wpatrzona w twarz Lucjana.
On zwrócił głowę w jej stronę, zadrgały mu powieki, otworzył oczy.
Doktór w najwyższym niepokoju śledził najmniejszy jego ruch.
— Jeżeli ją pozna, — mówił sobie w duchu — będzie to powrotem do przytomności i do życia... lub śmiercią!
Z osłupienia, jakie zrazu wyrażało jego spojrzenie, począł wzrokiem błądzić po otaczających przedmiotach, nareszcie zatrzymał na jednej z palących się lamp.
— Słońce! — wyszeptał Lucjan do siebie.
Po chwili oczy jego oderwały się od lampy i tym razem już utkwił je w twarzy Heleny.
Nagle wstrząsnął się cały... usiadł i, całym ciałem podany ku niej, przypatrywał się pochylonej nad sobą.
Po chwili przyłożył rękę do czoła i znać było wysiłek nadzwyczajny, jaki odbywał się w jego mózgu.
Widoczne było, jak chciał zebrać rozpierzchłe myśli, wspomnienia uleciałe daleko.
— Przemów pani do niego — szepnął doktór Helenie.
— Lucjanie — wyjąkała dziewczę, głosem słabym jak tchnienie.
Na dźwięk tego imienia, chory poruszył się gwałtownie.
— Lucjanie... — powtórzył. — Lucjanie... Co to za imię?...
— Twoje, mój Lucjanie ukochany! — odrzekła Helena, z trudnością powstrzymując, łzy.