Strona:PL De Montepin - Róża i blanka.pdf/167

Ta strona została przepisana.

liści, nie dbający o służbę i deportowani, zabijający czas gawędką o ostatnich walkach komuny.
Wogóle był to żywioł jak najgorszy, nie dający: najmniejszej gwarancyi bezpieczeństwa kolonii.
Noc była gorąca i ciemna, na czarnem jak atrament niebie ani jedna chmurka nie pokazała się od samego wieczora.
Zdała tylko błyskawice przerzynały horyzont, słychać było ryk fal morskich rozbijających się o rafy koralowe i świst gwałtownego wiatru.
Był to sezon burz i deszczów ulewnych.
Grube krople wody zaczynały padać na ziemię, zmuszając szyldwachów do szukania kryjówki przed nadchodzącą nawałnicą.
Jeden tylko Duplat czuwał sumiennie, to jest wytężał słuch na każdy szelest i wyczekiwał chwili odpowiedniej do spełnienia obmyślanego planu.
Wreszcie podszedł do okna pawilonu.
Wiemy, iż było ono niezakratowane, ale należało stłuc szybę.
Duplat przeczekał chwilę, poczem korzystając z największego huku burzy, rozbił szkło, włożył rękę i w otwór, odsunął zasówkę, następnie po karabinie opartym o ścianę wdarł się przez okno do magazynu.
Dostawszy się do wnętrza, omackiem wzdłóż ściany doszedł do miejsca, w którem robotnicy złożyli pękniętą baryłkę.
Uchylił złamaną klepkę i czerpiąc garściami złoto, wypełnił niem kieszenie.
Uradowany tak łatwem powodzeniem, zabierał się już do odwrotu, gdy wtem tuż za nim rozległ się donośny krzyk:
— Złodziej!
Schwytany na gorącym uczynku, pochwycił przygotowany naprzód nóż i rzucił się do okna.