Strona:PL De Montepin - Róża i blanka.pdf/181

Ta strona została przepisana.

ącego domu. Czarne jej niegdyś włosy zbielały, twarz zżółkła jak stara kość słoniowa, w rysach oblicza odbił się wyraz długoletnich cierpień.
A przecież miała dopiero lat czterdzieści.
Tylko postawa pozostała tą samą, ramiona nie ugięły się, wzrok był błędny, ale nie idyotyczny, zresztą blady, niewyraźny uśmiech rozchylał niekiedy wargi ukazywał zawsze piękne zęby.
Często wznosiła ręce i dotykała niemi miejsce na głowie, w którem otrzymała ranę.
Róża od pierwszego dnia przejścia do zakładu uczuła dziwny pociąg do Janiny Rivat.
Janina mówiła mało, lecz te kilka wyrazów, jakie zdolna była wypowiedzieć, wywierały na młodej infirmerce wrażenie, którego nie umiała określić. Nie były to nawet wyrazy, lecz dźwięki głosu, który, choć pozbawiony itonacyi, poruszał ją do głębi duszy i wywoływały bicie serca.
Róża nie zaniedbywała innych powierzonych jej opiece chorych, ale wyjątkową troskliwością otaczała jedną ofiarę losu od lat siedmnastu.
Z swej strony Janina okazywała bezwiedną, lecz głęboką sympatyę dla tego pięknego dziecka, otaczającego ją troskliwością rodzonej córki.
Nie spuszczała oczu z Róży, gdy ta siedziała przy niej i była posłuszną na każde jej słowo, na każdy jej gest.
Róża przywykła nazywać ją „mamą Janiną“.
Te dwa wyrazy czyniły na biednej obłąkanej wrażenie pieszczoty. Jakiś ogień wtedy błyskał w jej smutnych oczach, chwytała rękę Róży i niosła ją do swych ust.
Lekarze szpitalni nie umieli wytłómaczyć sobie tej dziwnej sympatyi.