Strona:PL De Montepin - Róża i blanka.pdf/205

Ta strona została przepisana.

Jeden z robotników zapalił latarnię i zawiesił ją na słupku przy stosie cegły.
Poczem rozeszli się wszyscy.
— Mam więc narzędzia i latarnię — pomyślał Grancey — nie będę potrzebował kupować. A teraz chodźmy na obiad.
Nie chcąc pokazywać się w miasteczku, udał się do restauracyi położonej nad brzegiem Marny i posiliwszy się, o dziewiątej powrócił do Champigny.
Noc była ciemna i powietrze przepełnione elektrycznością.
Wielkie, czarne, z miedzianym odbłyskiem chmury przesuwały się po niebie, południowo-zachodni wiatr nachylał wierzchołki drzew i miotał rozłożystemi gałęziami topoli.
— Będzie burza — szepnął Grancey. — Zły interes dla mego ubrania, ale doskonały dla operacyi. Należy śpieszyć, bo zmoknę jak pies, a trudno w takim stanie wracać do Paryża.
Zaledwie wymówił te słowa, jaskrawa błyskawica oświetliła horyzont i w parę sekundy rozległ się huk pioruna.
Przyśpieszył kroku, zdjął zo słupka pozostawioną przez pobotników latarnię, poczem wszedł do ogrodu, zkąd zabrał motykę i szpadel i tak przygotowany wszedł za palisadę domku Palmiry.

II.

Zwrócił się wprost w róg ogrodu, gdzie wśród gęstego, wysokiego zielska, wznosiło się drzewo orzechowe, obejrzał się dla przekonania czy nie widzi go kto z okien domów sąsiednich, ale ciemność zupełna wskazywała, że nikt nie dojrzy i nie usłyszy jego pracy. Mógł kopać i w ciemności, ale dla zoryentowa-