Strona:PL De Montepin - Róża i blanka.pdf/227

Ta strona została przepisana.

— Cóż takiego?
— Obejmując tę posadę będziesz musiał opuścić Paryż.
Lucyan usłyszawszy te słowa zbladł.
— Opuścić Paryż! — powtórzył. — Dla czego?
— Dla tego, że zakład do którego zostałeś prze znaczony, znajduje się na prowincyi, w Joigny.
Zmieniona twarz Lucyana odzyskała dawny wyraz.
— Przestraszył mnie ksiądz naprawdę — odrzekł śmiejąc się. — Myślałem, że wyślą mnie na koniec świata, tymczasem tylko do Joigny. — To prawie to samo co w Paryżu... Spacer...
— Jednak nieco za długi — wtrąciła Marya Blanka.
— Lucyan — rzekł ksiądz — będzie mógł raz na tydzień przyjeżdżać pociągiem, zjeść z wami obiad, wyruszyć z powrotem o dziesiątej wieczorem i o pół do pierwszej być w Joigny.
— Tylko raz na tydzień — zauważyła niezadowolona Blanka — to niewiele.
— W tem życiu — należy umieć kontentować się malem — odrzekł ksiądz, spoglądając na Henrykę wzrokiem, który oznaczał: — Jak oni się kochają!
— Jakiż to zakład, czy rządowy?
— Nie, prywatny, zostający pod kierunkiem jednego z najuczeńszych specyalistów.
— I pod zarządem Rady dobroczynności publicznej?
— Wcale nie. Otrzymałeś tę posadę dzięki stosunkom przyjacielskim dyrektora Rady dobroczynności publicznej z dyrektorem zakładu w Joigny. Dyrektor Rady nie mając na razie żadnej posady wakującej w szpitalach rządowych, pragnąc zrobić mi przyjmność, prosił swego przyjaciela o posadę w jego zakładzie.
— Cieszy mnie to tem więcej — odrzekł Lucyan, — że naczelny lekarz zakładu prywatnego jest zupełnie