Strona:PL De Montepin - Róża i blanka.pdf/244

Ta strona została przepisana.

— Ach! Jak słusznie stryj mój pogardzał tobą! — zawołała Henryka — i jakiż mi dzisiaj wstyd, żem cię kochała!
— Panie Rollin — odezwał się ksiądz, podchodząc kn niemu. — Od lat siedmnastu z obowiązku, jako jałmużnik więzienny obracam się wśród szumowin społeczeństwa, a jednak wśród tych wyrzutków wszelkiego rodzaju, złodziejów i zabójców, spotykałem serca mniej zepsute niż pańskie.
— Więc niech ksiądz powróci pomiędzy tych wyrzutków — odrzekł Gilbert szyderczo, — tam właściwsze dla niego miejsce, aniżeli w tym domu, gdzie, mam nadzieję, nie zobaczę pana więcej.
— Noga moja tu nie postanie.
— Pozostaje mi więc tylko pożegnać pana.
— Nie pożegnać, lecz powiedzie: do widzenia, gdyż zobaczymy się jeszcze.
— Nie przypuszczam.
— A ja jestem pewnym!
— Gdzie?
— W la Roquette.
Gilbert drgnął, ale nie dał poznać tego po sobie.
— Dziękuję za kazanie, panie Jałmużniku! — rzekł tonem drwiącym. — Ustępuję panu miejsca. Powrócę tu gdy ukończysz pan spowiedź.
Zawrócił się na pięcie i nucąc jakąś aryę z operetki, wyszedł z pokoju.
— Ach! nikczemnik! — zawołała Henryka, padając na krzesło.
— Niech pani nie traci odwagi i myśli o przyszłości — rzekł notaryusz.
— A przedewszystkiem, kochana kuzynko — dodał ksiądz — nie czyń żadnego ustępstwa.
— Bądź o to spokojnym — odrzekła — ale nie opuścisz mnie?