Strona:PL De Montepin - Róża i blanka.pdf/319

Ta strona została przepisana.

Róża, odczytawszy ten list, powtórnie ucałowała go i rozpłakała się.
Gdy uspokoiła się, pragnienie zobaczenia się z mamą Janiną przybrało w niej formy wyraźniejsze.
— Tęsknimy obie do siebie — myślała — ona tam, ja tutaj. Ona niknie i zamrze, nie zobaczywszy mnie... Ja również zatęsknię się za nią... Nie, tak być nie może!... Pozostawienie jej w samotności byłoby zbrodnią!... Odszukam ją, pocieszę... Może pod wrażeniem moich pieszczot zapomni o swych cierpieniach... Będę ją kochała jak matkę rodzoną, a ona pokocha mnie jak córkę...
Pójdę, to mój obowiązek!
Po tem uniesieniu chwilowem przyszła chwila rozwagi.
— Alboż ja mogę pójść? — rzekła przestraszona — Nie należę do Siebie. Opiekunką moją jest Dobroczynność publiczna, która mnie przygarnęła, wychowała, zastąpiła mi matkę i której powinnam zdawać sprawę z każdego czynu mego! Jeżeli zażądam zerwania tych węzłów, odmówią mi napewno! Jeżeli zaś wydalę się, nie uprzedziwszy nikogo, będzie to ucieczką, dezercyą... Będą mnie poszukiwali, zatrzymają i każą drogo odpokutować za bunt przeciwko prawu...
Zresztą, czy nie stałabym się ciężarem dla mamy Janiny?... Nie mam ani grosza... Mogłabym pracować i zarobić na życie, ale nie znam w Paryżu nikogo... Ażeby znaleźć pracę, potrzeba pokazać się, tymczasem ja, ażeby nie odesłano mnie z powrotem, musiałabym ukrywać się.
Uklękła przed łóżkiem, na którem na ścianie zawieszony był krzyż i zaczęła modlić się:
— Boże mój! — szeptała przejęta wiarą — oświec mnie, natchnij mnie myślą... Wskaż mi drogę postępowania... Powiedz mi, co mam uczynić!...