Strona:PL De Montepin - Róża i blanka.pdf/323

Ta strona została przepisana.

Róża bez zmęczenia przebiegła pięć kilometrów, dzielących Juvisy od Ablon, ale na połowie drogi od tego ostatniego miejsca do Choisy-le-Roi, nogi jej zaczęły chwiać się i żołądek domagać się pokarmu.
Musiała zatrzymać się, by odpocząć.
Siadła na trawie przy drodze, wyjęła z tłomoczka kawałek suchego chleba, zjadła go chciwie, ale było to niedostateczne dla wzmocnienia sił po tak długiej wędrówce pieszej.
Z niepokojem też mówiła sobie.
— Nie wiem, czy dojdę do Paryża... A jednak muszę dojść... nie mogę przecież zatrzymać się w drodze...
Była godzina czwarta, a pozostawało jeszcze jedenaście kilometrów.
Odpocząwszy nieco, puściła się znowu w drogę, ale po upływie pół godziny nogi jej odmówiły posłuszeństwa, tak, że z trudnością mogła postępować naprzód.
Wtem usłyszała za sobą turkot.
Odwróciła się i spostrzegła nadjeżdżająca karyolkę, zaprzężoną w jednego konia.
— Gdybym się odważyła poprosić tego człowieka, by mnie podwiózł, odpoczęłabym nieco, ale nie śmiem...
Biedna zaczęła już kuleć, gdyż na stopach potworzyły się pęcherze i dolegały jej dokuczliwie.
Karyolka zbliżała się i za parę chwil minęła ją.
Róża nie odważyła się poprosić o podwiezienie.
Jadący karyolką włościanin, człowiek nie młody liczył bowiem około sześćdziesięciu lat, widząc dziewczynę tak utrudzoną, wstrzymał konia i czekał.
W serce Róży wstąpiła nadzieja.
A jeżeli on sam zaproponuje to, o co ona prosić tie śmiała?