Strona:PL De Montepin - Róża i blanka.pdf/441

Ta strona została przepisana.

Zachodni wiatr ze swistem przedzierał się przez ogołocone z liści gałęzie drzew i płatki wilgotnego śniegu zaczynały padać na ziemię.
— Brzydki czas! — bąknął Grancey.
— Mniejsza o to, abyśmy tylko przybyli na czas zanim Duplat umrze.
— Przybędziemy...
— Więc śpieszmy się — rzekła Janina i przyspieszyła kroku.
Wiatr dął coraz mocniejszy, Sekwana huczała coraz głośniej.
Grancey przyglądał się dróżce, usiłując rozpoznać miejsce, z którego, według umowy z Duplatem, miał mu dać sygnał o swojem przybyciu.
Ale do miejsca tego pozostawał jeszcze spory kawał drogi. Wtedy on sam nalegał na Janinę, by szła pośpieszniej.
W końcu wdowa, pomimo siły woli, uczuła chwiejące się pod sobą nogi.
— Czy daleko jeszcze? — zapytała zadyszana.
— Niedaleko już, wkrótce przybędziemy na miejsce — odrzekł.
— Co za okropna droga — szepnęła, opierając się, mocniej na ramieniu swego towarzysza.
Tak przeszli jeszcze z pięćdziesiąt kroków.
Nagle Grancey zwolnił i zaczął kaszlać gwałtownie.
Spostrzegł na brzegu drogi biały kamień, wyraźnie odbijający się w ciemności.
Było to umówione miejsce zasadzki.
Po dziesięciu minutach zakaszlał znowu.
Nagle z kępy drzew wyszła jakaś ciemna postać.