Strona:PL De Montepin - Róża i blanka.pdf/48

Ta strona została przepisana.

— Moja córka, — moja córka — szepnęła.
— Czy lepiej czujesz się, Henryko? — zapytał Gilbert troskliwie.
— Lepiej — odrzekła. — Podaj mi moją córkę, — może płakała... może chciała pić.
Gilbert spokojnie wziął dziewczynkę z kołyski i położył ją na rękach Henryki, która, uwałowawszy je, chciała nakarmić, ale dziecina zaledwie dotknęła ustami jej piersi, poczęła krzyczeć.
Gorączka i cierpienie pozbawiły Henrykę pokarmu.
— Daj jej mleka — rzekła — nie mogę już karmić jej sama.
Gilbert nalał w szklankę trochę wody ocukrzonej i wlał w usta dziecku.
Wzruszenie to tak osłabiło Henrykę, iż zemdlona opadła na poduszkę. Wtedy mniemany ojciec dziecka ułożył je w kołysce, poczem w usta Henryki wlał łyżkę lekarstwa, po którem chora zapadła znowu w sen twardy, letargiczny.
Dnia następnego 28 maja pogoda była pochmurna.
Od samego rana padał deszcz drobny i gęste chmury przeciągały nad spalonym i zbroczonym krwią Paryżem, wzruszonym aż do podstaw ostatniemi podrygami komuny, która konając jak dzikie zwierzę, kąsała śmiertelnie.
Plac przed Bastylią przedstawiał widok straszny: zajmował go cały park artyleryi, a na każdej ulicy, na każdym wychodzącym na ten centralny punkt bulwarze, wznosiły się z zaciekłością bronione barykady.
W ambrazurach sterczącej na ulicy św. Ambrożego trzy armaty wyszczerzały swe groźne, ziejące ogniem paszcze, a w pewnej odległości za niemi druga barykada zasłaniała ulice Charenton i la Roquette.
Wzdłuż domów ułożone były zapasy amunicyi.