Strona:PL De Montepin - Róża i blanka.pdf/505

Ta strona została przepisana.

Doktór Giraux spostrzegłszy to, zaczął przypuszczać, że może pomocnik jego mówił prawdę.
Lucyan podbiegł ku chorej, ukląkł przy łóżku ująwszy jej ręce, wołał:
— Blanko... droga Blanko... spojrzyj na mnie, odpowiedz...
Usta dziewczyny rozchyliły się i głosem cichym powtórzyły:
— Blanko...
— To ty, Marya Blanka... moja narzeczona... Uczyń nad sobą wysiłek, przypomnij sobie twoją matkę nieszczęśliwą... księdza d‘Areynes... wszystkich co cię kochali... Przypomnij sobie!...
Łzy stłumiły dalsze słowa młodego lekarza.
Blanka nagłym ruchem przyłożyła dłonie do czoła i przeciągnęła po niem jak gdyby dla usunięcia zasłony, pokrywającej jej myśli.
Wysiłek ten był tak wielkim, że na szyi i skrobiach jej nabrzmiały żyły.
Nagło, smutna jej dotychczas twarz rozjaśniła się.
— Lucyan — rzekła wyraźnie — Lucyan...
Poczem głowa jej opadła na poduszkę, oczy przymknęły się, lecz na ustach pozostał uśmiech.
— Widzi doktór — rzekł młody lekarz tryumfująco — nie myliłem się! Przypomina sobie... poznała mnie... powiedziała imię...
— Prawda — odrzekł dyrektor zakładu. — Inteligencja jej jeszcze żyje, tylko uśpiona. Wkrótce ta nieszczęśliwa ofiara wskaże nam swych zabójców.
— Zabójców! — powtórzył Lucyan. — Więc pan sądzi, że spełniono zbrodnię?
— Nie tylko sądzę, lecz jestem pewny.
— Rzeczywiście, jakim sposobem Blanka jest tutaj od miesiąca, skoro byłem przekonanym, że wraz z ojcem przebywa na południu?