Strona:PL De Montepin - Róża i blanka.pdf/511

Ta strona została przepisana.

— Lucyan w Paryżu! — proś go natychmiast.
Rajmund wprowadził gościa.
— Więc ksiądz żyje! — zawołał Lucyan, podbiegając do księdza i ujmując jego dłonie — Chwała Bogu!...
— Żyję i jestem już prawie wyleczonym. Po raz drugi w przeciągu ośmnastu lat Bóg nie chciał powołać mnie do siebie.
— A zabójca?
— Po co mamy szukać go, skoro w razie odkrycia byłby ukaranym?
— To już za wiele miłosierdzia.
— Nie, jest to nakaz Chrystusa, który przebaczył swoim katom. Ale mówmy raczej o tobie, nie o mnie. Jakim sposobem znalazłeś się w Paryżu i dla czego tak prędko opuściłeś d-ra Giraux?
— Przybyłem do Paryża, by czuwać nad domem zbrodni.
— Odpowiedź zbyt dramatyczna... Nie rozumiem.
— Ponieważ ksiądz nie wie co się stało.
— Więc objaśnij mnie.
— Powiem wszystko — odrzekł Lucyan, jeżeli ksiądz zapewni mnie, że wiadomość ta nie wywoła w nim wzruszenia i nie zaszkodzi zdrowiu.
— Możesz mówić bez obawy. Cokolwiek byś mi powiedział, nie zdziwię się... Wszystkiego spodziewam się i domyślam się o jakim mówisz domu... Przy której on ulicy?
— Przy ulicy Vaugirard.
— Spodziewałem się tego. Chodzi o Gilberta, prawda?
— Tak jest.
— Wiem oddawna co sądzić o niem, żaden postępek jego nie zdziwi mnie.
— Nawet gdybym powiedział, że jest trucicielem?
— Nawet to. Gdy wypędzał mnie z domu swej