Strona:PL De Montepin - Róża i blanka.pdf/57

Ta strona została przepisana.

ła ulica la Roquette stała w płomieniach. Musiałem zawrócić. Mieszkańcy uciekali z płonących domów jak waryaci. Zebrałem wszystkie siły i pędziłem wśród gęstego dymu i kul świszczących. Naokoło mnie rozlegały się przeraźliwe wrzaski i wołanie o pomoc... Kobiety z dziećmi na rękach uciekały z płaczem. Jedna z nich wypadłszy na mnie z gorejącego domu, trafiona kulą w piersi, padła u nóg moich. Był to widok tak okropny, że choć przedewszystkiem myślałem o ocaleniu własnej głowy, wstrzymałem się, a ona wtedy podając mi dziecko, jęknęła.
— Ocal... ocal...
Wziąłem więc, trudno bowiem było rzucić na bruk i uciec; nieprawdaż? Byłoby to zbyt nikczemnie. Powiedziałem sobie tylko, iż skoro je wziąłem, to powinienem ocalić. A ponieważ kule padały dalej, popędziłem do swego mieszkania. Ale i mój dom już stał w płomieniach! Wypadłem na ulicę Zieloną i ukryłem się w piwnicy pustego domu, w którym umawiałem się z tobą w pewnym interesie. Myśl była dobra. Przesiedziałem spokojnie kilka godzin, a ponieważ sam nie mogłem nakarmić dziecka, wyszedłem, by odnieść je do przytułku.
Duplat całą tę naprzód obmyślaną anegdotkę opowiedział tonem tak naturalnym, że nawet znający go dobrze Merlin uwierzył mu zupełnie.
— Na ten raz popełniłeś czyn uczciwy. Jesteś więcej wart, niż myślałem. Ale narażasz tutaj życie. Twoi sąsiedzi już zadenuncyowali cię...
— A łajdaki! Ratuj mnie! Przybyłem tutaj by ocalić to dziecko. Ratuj!
— Uczynię wszystko co mogę. Czy nie znałeś matki tego dziecka?
— Nie znałem i nigdy nawet nie widziałem jej.