Strona:PL De Montepin - Wierzyciele swatami.djvu/107

Ta strona została przepisana.

Ellen i Mary przyjęły oświadczenie z wielka, radością.
Lord Dudley dodał zwracając się do mnie:
— Proszę pani o przebaczenie, że ją zostawię sama, przez godzinę, ale pani wiesz, że powozik jest za szczupły na cztery, osoby.
Dziewczęta wzięły pledy i okryły kapiszonami swoje piękne główki i odjechały z ojcem. Zbliżyłam się do okna i patrzyłam z ciekawością na zaprząż. Powóz potoczył się ku dębu, który pomimo późnej jesieni pokryty był zielonemi liśćmi. Groom zajmował miejsce poza kabrjoletem. Towarzyszył im masztalerz Dick na rosłym koniu.
Usiadłam przy kominku i zaczęłam czytać.
Po upływie pół godziny drzwi się otworzyły i lord Dudley wszedł do pokoju.
— To pan, milordzie. Gdzież są Mary i Elly.
— Uspokój się pani, odparł starzec. Tom wziął konia, a Dick mnie zastąpił. Moje dzieci są tak bezpieczne, jakby były pod moją opieką. Powróciłem, ponieważ obciąłem rozmówić się z panią. Pragnąłem tego sam na sam.
— Ze mną? rzekłam w najwyższej obawie, która mnie na chwilę przedtem opuściła.
— O, odparł starzec głosem krótkim i wzruszonym, potrzeba ażebyś pani nareszcie dowiedziała się o tem, co mam na sercu i co mnie dusi... O tak Blanko, oddawna cierpię, widząc cię w pozycji nieodpowiedniej dla ciebie.
— Ja jednak jestem szczęśliwą, szepnęłam.
Przerwał mi z gwałtownością.