Strona:PL De Montepin - Wierzyciele swatami.djvu/108

Ta strona została przepisana.

— Szczęśliwą! To niepodobna. Nie jesteś zrodzona do słuchania, ale do dawania rozkazów. Powinnaś być otoczona zbytkiem i przepychem... mieć majątek.
— Jestem ubogą milordzie i nie marzę o niczem. Ten zbytek wreszcie, ten majątek, o którym pan mówisz, jakim sposobem może być moim udziałem.
— Ja ci go ofiaruję.
— Nie rozumiem pana.
— Bo mnie nie chcesz rozumieć. Dobrze, wyjaśnię ci to natychmiast. Moje włosy siwe, to prawda, ale serce mam młode. Dla świata mam lat sześćdziesiąt, ale aby cię ukochać mam lat dwadzieścia. O tak, kocham cię, o czem zapewne nie wiedziałaś. Kocham cię i pragnę uczynić szczęśliwą, jak kobietę ubóstwianą. Mój majątek jest wielki, bez szkody mojej rodziny mogę podzielić go z tobą.
— Ze mną? Pod jakim tytułem?
— Z tytułu przyjaciela... kochanka... Kocham cię.
Byłam do najwyższego stopnia oburzoną. Ten starzec zatem sądził, że zdolna byłam sprzedać się.
— Milordzie, krzyknęłam. Jestem dla pana niczem i dla tego to ośmielasz się w podobny sposób mnie obrażać. Ale nie zapominaj o tem, że jesteśmy w majątku lady Dudley.
— Zapominam o wszystkiem prócz tego że cię kocham.
— A ja pamiętam dobrze, że pan mi powierzyłeś to, co najdroższe jest a przynajmniej być powinno, bo dzieci własne. Pan zapewne uważałeś mnie godną podobnych obowiązków. Otóż, zrzekam się tego... Składam