Strona:PL De Montepin - Wierzyciele swatami.djvu/109

Ta strona została przepisana.

je w ręce lady Dudley, skoro tylko powróci i opuszczam ten dom... To nie dla mnie miejsce... Uszanowana mogłabym pozostać, pogardzona odjeżdżam.
— Pani nie odjedziesz.
— Odjadę milordzie, unosząc ze sobą szacunek lady Dudley.
— Lecz cóż pani jej powiesz chcąc usprawiedliwić swój odjazd? Prawdę, milordzie.
Energia widocznie malowała się w mojej twarzy i w głosie, gdyż starzec zdawał się być zdumiony.
— Blanko, droga Blanko, szepnął po chwili, miej litość nademną... Wyrazy moje były wprawdzie obrażające ale wydarła mi je z piersi namiętność. Wysilałem się. Pragnąłem ją słumić, byłem szalony. Czyż to mój błąd że cię ubóstwiam? Mogęż żyć obok ciebie, patrzeć na ciebie co dzień, nie kochając? Kiedym przekonał się że cię kocham, walczyłem, ale to już było za późno! Należę cały do ciebie... Czyliż wiem co mówię?
Nie odpowiedziałam. Być może moje milczenie zachęciło lorda, bo znowu zaczął
— Blanko nie odjeżdżaj! Gdy przestanę cię widywać, zabiję się! Blanko przebacz mi! Pozwól mi oddychać tem samem powietrzem. Pozwól mi kochać cię.
Stałam naprzeciwko tego błagającego starca. Postąpił kilka kroków i pochwycił mnie w ramiona. Wyrwałam się z jego objęć i pochwyciwszy za taśmę od dzwonka zawołałam:
— Milordzie, czyliż mam przywołać służbę dla obrony? Spuścił głowę i wyszedł.