Strona:PL De Montepin - Wierzyciele swatami.djvu/111

Ta strona została przepisana.

Nie zaniedbywałam nigdy po ukończeniu nocnej toalety pójść ucałować swoje elewki i zagasić lampy. Czekały na mnie i często ubawiłam się ich naiwnemi dowcipami.
Tego wieczora z większą jak zwykle starannością zamknęłam drzwi prowadzące z salonu do mego pokoju.
Zdjęłam suknię, a włożywszy podwłośnik udałam się do moich elewek.
Już spały obydwie ale snem twardym, tak że nie obudziły się wcale, choć je kilka razy ucałowałam.
Ten sen twardy i nagły niezmiernie mnie zaniepokoił.
Powróciłam do siebie, pozostawiwszy jak zawsze drzwi otwarte do pokoju moich elewek.
Czułam że mi głowa ciężyła i oczy zamykały się mimowolnie. Chciałam przygotować sobie szklankę wody z cukrem, ale nagle osłabłam. Szklanka wypadła mi z ręki, zaledwie dowlekłam się do łóżka i padłam pozbawiona przytomności.
W tem miejscu panna Lizely zatrzymała się i jakiś czas pozostała nieruchoma, jakby pogrążona w myślach, była bledszą niż przedtem, a pierś jej wezbrana falowała.
Nagle jednak podniosła głowę i utkwiwszy błyszczące spojrzenie w hrabi:
— Panie hrabio, usłyszysz pan o jednym z tych nikczemnych podstępów, znanych w starych romansach, a które rzeczywiście istnieją w życiu. Przysięgam panu że opowiadam panu szczerą prawdę.
Byłam zgnębioną, omdlałą, chciałam powstać, nie