Strona:PL De Montepin - Wierzyciele swatami.djvu/112

Ta strona została przepisana.

mogłam, chciałam przywołać pomocy, głos mi zamarł w gardle.
Trwało to dość długo... nareszcie zdrzemnęłam się.
Kiedy nareszcie otworzyłam oczy, lampa stojąca na moim stoliku już dogasała. Nie mogłam zebrać myśli, zdawało mi się że jeszcze śnię.
Jedna rzecz szczególniej mnie uderzyła. Drzwi od pokoju moich elewek, które zawsze otwierałam, teraz były zamknięte. Jakim to stało się wypadkiem?
Uczyniłam poruszenie żeby powstać. Śmiertelny dreszcz przebiegł mnie od stóp do głowy. Dotknęłam człowieka stojącego obok mnie.
Usta otworzyłam aby krzyknąć. Ręka, a była nią ręka lorda Dudley zamknęła mi je i usłyszałam:
— Strzeż się, bo obudzisz moje córki.
— A więc nie marzyłam. Była to prawda. Ten starzec popełnił zbrodnię. Byłam zgubioną!
Wyskoczyłam z łóżka i pochwyciwszy nóż do rozcinania papieru, uderzyłam się nim w piersi, chciałam powtórzyć cios, lecz mnie lord powstrzymał. Nastąpiła scena.
Włóczył się u moich nóg, ten człowiek, który śmiał targnąć się na mój honor, wobec własnych dzieci, ten ojciec zasługujący na piętno zbrodniarza.
Kiedy się to działo, biedne niewinne dziewczątka spały snem aniołków.
I cóż pan powiesz, szalona zemsta nagłe zagrała w mojem sercu. Postanowiłam wyzyskać obietnicę, którą mi przysięgał na klęczkach ten nikczemny starzec.