Strona:PL De Montepin - Wierzyciele swatami.djvu/117

Ta strona została przepisana.

Wieczór był prześliczny.
Bouchard zaproponował przechadzkę po parku.
Skoro weszli w ulicę ocienioną drzewami, kiedy ukryli się w wieńcu dębów, nagle przyszły teść zniknął, dawszy znak zrozumiały swemu przyszłemu zięciowi.
Hrabia zatem zmuszony był bezwarunkowo oświadczyć się.
— Uściskajcie się moje dzieci, zawołał Bouchard, jesteście narzeczonemi. Za dwa tygodnie będziecie mężem i żoną... za dziesięć miesięcy ja zaszczycony zostanę tytułem dziadka.
I przy tych słowach poczciwiec śmiejąc się, pochwycił w ramiona córkę zarumienioną ze wstydu, po pocałunku danym jej przez Pawła.
— Teraz panie hrabio i ty hrabino raczcie wejść do salonu. Mamy do załatwienia ważne interesa, mój kochany zięciu, idzie tu o załatwienie warunków ślubu i kontraktu małżeńskiego.
Trzy zatem osoby udały się do salonu. Ponieważ jednak było już ciemno. Bouchard głosem donośnym zawołał:
— Cóż to mazgaje! Dla czego nie zapaliliście lampy. Pan hrabia, mój zięć, mógłby sobie obrazić nogę lub rękę w ciemności. Niech się to więcej nie ponawia. Mają być codzień ustawione świece, wszędzie, rozumiecie? Spodziewam się że usługa winna być więcej staranną!
Natychmiast przystąpił do kontraktu ślubnego, ale Paweł mu przerwał: