Paweł oświadczył, że ma zamiar zaraz po obiedzie, uwieźć swoją żonę, co bardzo oburzyło pana Bouchard. Lepiej byłoby podobno, gdyby szanowny zięć powiedział mu o tem w ostatniej godzinie.
Nazajutrz teść odprowadził zięcia na stację kolei i przy tej sposobności wcisnął mu w rękę plikę papierów.
— Co to znaczy? zapytał Paweł.
— Drobnostka, czek do banku.
— Dla czego mi to dajesz, kochany ojcze?
— Jako podarek ślubny.
— Ależ to do mnie nie należy.
— Przecież mi Gerard wyraźnie powiedział, że nie masz grosza.
— Ale mam kredyt.
— Ślicznie, na kredyt jednak nie da nic ani jubiler ani bławatnik.
— Przyjmuję zatem, kiedy już tak żądasz i serdecznie ci mój teściu dziękuję.
— Ani słowa więcej, to co daję, daję bez żądania wdzięczności.
Paweł wsiadłszy do wagonu rozwinął natychmiast paczkę i znalazł w niej sto tysięcy franków.
Kiedy się to działo w Montmorency, Blanka Lizely spoczywała na łóżku, przyzywając nadaremnie sen.
Myśli paliły jej głowę.
Kochała! Kochała bez pamięci!
Uniesiona wyobraźnią wyciągnęła ramiona obnażone ku Pawłowi, niestety! pochwyciła tylko powietrze i całus rozpłynął się w pustce pokoju.
Strona:PL De Montepin - Wierzyciele swatami.djvu/119
Ta strona została przepisana.