Strona:PL De Montepin - Wierzyciele swatami.djvu/124

Ta strona została przepisana.

Wprowadzono młodzieńca do salonu, w którym przyjmowała go na pierwszej wizycie z Dawidem Meyerem.
— Czy tu nie za gorąco? zapytała Blanka. Idźmy lepiej do ogrodu. I tam równie będzie gorąco ale przynajmniej odetchniemy świeżem powietrzem.
Hrabia poszedł powoli ku altance, o której już poprzednio mówiliśmy czytelnikowi.
Usiedli na ławce.
Blanka po długiem wzdraganiu oparła się na jego ramieniu.
Paweł działał bardzo zręcznie, nie skorzystał on wcale z tej niespodziewanej łaski, ale przeciwnie chciał aby mu oddano się z większem jeszcze zaufaniem.
Mówił jej o swojej miłości w kolorach tak ognistych, że czuł jak Blanka drżała na całem ciele.
Gdyby był w tej chwili pociągnął ją ku sobie, kto wie, czy opór nie zostałby przełamany.
Próba jednak była niebezpieczna, należało działać niezmiernie ostrożnie.
Dwie godziny w ten sposób upłynęło. Nagle Blanka podniosła głowę.
— Czy zjesz ze mną obiad?
— Jeżeli mi pozwolisz.
— Chodźmy zatem... Mam jeszcze wydać pewne polecenia... Wszak nic cię nie przymusza do pospiechu... Pojedziesz ostatnim pociągiem.
— Oddalę się wkrótce.
— Masz konie?
— Nie, przyjechałem koleją żelazną.