Strona:PL De Montepin - Wierzyciele swatami.djvu/125

Ta strona została przepisana.

— Każę cię odwieźć moim powozem. Mój służący wie dobrze o godzinie odejścia pociągu.
Usiedli do stołu.
Pierwszy raz dopiero pan de Nancey obiadował w Ville d’Avray. Potrawy były wyborne i wina wyśmienite. Jedna myśl zajmowała Pawła, Blanka czuła dreszcze na ciele i w duszy.
Kamerdyner zdjął nakrycia i podał kawę.
Okna od sali jadalnej były otwarte i powiew wiatru poruszał światło świec. Upał się zdwoił.
Nagle wypadła błyskawica i dał się słyszeć piorun z takim hukiem jak gdyby padł na dach willi.
Blanka przysłoniwszy oczy zerwała się z krzykiem.
— Okno! szepnęła przerażona, zamknij okno bo się trwożę.
James pospieszył spełnić rozkaz swej pani.
Po pierwszym piorunie, nastąpił drugi jeszcze gwałtowniejszy.
Panna Lizely przerażona, drżąca, rzuciła się w objęcia Pawła, mówiąc:
— Ukryj mnie! Broń mnie! Ten huk mnie przeraża.
Mówiła prawdę. Niektóre natury nie mogą wytrzymać gwałtowności uderzeń piorunu.
Wicher coraz się wzmagał, pioruny uderzały nieustannie.
Blanka płakała jak dziecko, nie słuchając wcale Pawła, który ją starał się uspokoić.
Wszedł James.
Panna Lizely w obecności kamerdynera nabrała większej odwagi i kazała mu mówić, czego żąda.