Strona:PL De Montepin - Wierzyciele swatami.djvu/128

Ta strona została przepisana.

Pokrzepiony kąpielą i wybornem śniadaniem, Paweł wyjechał do Motmorency, zadowolony wykonaniem planu, który sobie oddawna zamierzył, a który powiódł mu się wyśmienicie.
— Najsłodsze Imię Jezus! zawołał Bouchard, który właśnie dojrzał hrabiego z wieży zamkowej. Kochany hrabio jakże udała się podróż?
— Wyśmienicie! Ale mów mi o mojej najukochańszej Małgorzacie.
— Oczekuje cię z utęsknieniem, wzdychając nieustannie. A wasz wuj, znakomity książę?
— Mocno wzruszony mojem przybyciem, ale biedaczysko cierpi okropnie. Zdaje się że nie długo wieczny.
— A zatem spadek?...
— Naprzód już ułożony i zapewniony, jak niemniej i tytuł księcia.
— Pater noster! Wszystko idzie jak najlepiej... Otóż i nasza kochana hrabina, która przychodzi uściskać swego przyszłego małżonka...
Zaledwie trzy dni zostały do terminu ślubu.
Przystąpiono do spisania kontraktu. Przy tej sposobności Bouchard zrobił uwagę Pawłowi, że chciałby aby zięć uregulował zupełnie swoje interesa.
Na co odpowiedział tenże, że w danym czasie da się to wszystko ułożyć.
Poczem obaj w najlepszem usposobieniu wrócili do zamku.
Nareszcie zbliżyła się stanowcza chwila, zajaśniał dzień szczęścia dla hrabiego i jego przyszłej.
Świadkowie bardzo wcześnie zgłosili się do zamku.