— Mój drogi teściu, rzekł przedstawiając mu papiery o których mówiliśmy w pierwszym rozdziale, oto lista moich wierzycieli i sumy należne każdemu z nich. Uczynisz mi wielkie dobrodziejstwo gdy zaspokoisz wszystkich po kolei.
— To jest, chciałbyś aby z nimi wejść w układy i następnie zaspokoić.
— Żadną miarą, kochany teściu, targować się, dla ciebie, jest rzecz niewłaściwą a nawet gorszącą, potrzeba im zapłacić wedle rachunku.
— Ależ mój drogi, dla czegóż ty sam im nie płacisz?
— Bo odjeżdżam.
— Odjeżdżasz? powtórzył Bouchard zdumiony.
— Za dwie godziny z moją żoną do Włoch, gdzie spędzimy miodowe miesiące.
— A ja nic o tem nie wiedziałem? zawołał poczciwiec.
— Uważałem za zbyteczne mówić ci o tem, drogi panie. Powinienem cię uprzedzić, że w tym względzie działam podług obyczajów naszych arystokratycznych.
Wspomnieć cokolwiek o arystokracji było to zamknąć stanowczo usta Bouchardowi.
— Bez wątpienia... Bez wątpienia, szepnął... wiedziałem o tem. Mimo tego jednak jest to dla mnie dość nieprzyjemne. W każdym wypadku nie pozostaniecie tam zbyt długo.
— Sześć tygodni lub dwa miesiące.
— To wieczność! Tyle czasu nie widzieć córki. Uzbroję się więc w cierpliwość. Napiszcie przynajmniej do mnie kiedy niekiedy.
— Najregularniej, mogę pana upewnić.
Strona:PL De Montepin - Wierzyciele swatami.djvu/130
Ta strona została przepisana.