Strona:PL De Montepin - Wierzyciele swatami.djvu/144

Ta strona została przepisana.

Wspomnienia przyjemne obudziły się w jego duszy.
— Omyliłem się, rzekł, to ją kocham nie Małgorzatę.
Tymczasem muzyka rozpoczęła drugi akt opery.
Hrabia unosił się szalenie. Opuścił więc teatr i zaczaj błąkać się po korytarzach. Dziwnym zbiegiem okoliczności zbliżył się aż do loży panny Lizely.
Lokaj wysoki i barczysty stał tu na straży.
Hrabia nie przypominał sobie aby go kiedy widział u Blanki, był to zatem świeżo przyjęty służący. Ten lepiej!
Hrabia nie śmiał przybliżyć się.
Był oniemal pewnym, że Blanka po owej nocy, do dziś dnia zachowała dla niego zemstę.
Czyliż nie miała słuszności? Czy mogła przebaczyć mężczyznie, który przysięgając jej dozgonną miłość zdradził najhaniebniej.
Jaki mógłby podać powód tego opuszczenia?
Na nowo powrócił do teatru i przesiedział mocno zamyślony w krześle, nie zwracając prawie wcale uwagi na scenę.
Kiedy sztuka zbliżała się do końca, wstał i wyszedł pierwszy.
Postanowił on czekać na Blankę w przejściu na ulicę.
Nie był jednak sam jeden, mnóstwo młodych mężczyzn zajęło także stanowisko, wyczekując na tę piękną, uroczą kobietę. Nikt jej dobrze nie znał, ale widywano ją zawsze w powozie. Dostateczny aż nadto powód do złożenia ukłonów bogini gdy wsiadać będzie do powozu.