Strona:PL De Montepin - Wierzyciele swatami.djvu/151

Ta strona została przepisana.

Kiedy pan Nancey, chwilami zapominał o warunkach umowy, Blanka natychmiast stawała się chłodna, szydercza, grożąc wypowiedzeniem posłuszeństwa i zamknięciem drzwi przed hrabią.
Paweł przerażony groźbą milczał, czując że miłość przybiera gwałtowne rozmiary.
Trwało to blisko dwa miesiące, panna Lizely zwyciężyła. Pan de Nancey odtąd należał do niej bezwarunkowo. Mogła nim rozporządzać jak Rzymianie rozporządzali swoimi niewolnikami. Co chciała, co rozkazała, Paweł spełniał bez wahania.
Ale i hrabia czuł, że dłużej nie wytrzyma.
Jednego też dnia przybył ze stanowczem postanowieniem. Odmalowało się to na jego twarzy.
— Pawle, co tobie! zapytała Lizely, ty cierpisz?
— Ona mnie pyta czy cierpię, rzekł hrabia z goryczą.
— Pytam się z całą szczerością, jak siostra pytałaby brata. Co tobie?
— Oto, trzeba nam skończyć, raz trzeba zerwać z tem życiem trudnem, niegodnem. Raczej umrzeć niż dłużej znosić takie męki, zrzekam się roli, przybranej w chwili najwyższej słabości. Przysiągłem, ale odwołuję przysięgę. Niech się stanie co chce.
— Nie rozumiemy się.
— Doprawdy, zawołał hrabia z ironią, a to jednak takie proste. Kocham cię jak szaleniec. Tyś moim życiem. Otóż wypowiadam ci to śmiało.
— Jeżeli pan zapomniałeś o przysiędze, ja pamiętam słowa, które wyrzekłam. Mój dom odtąd jest dla pana zamknięty i masz wyjść natychmiast!