Strona:PL De Montepin - Wierzyciele swatami.djvu/152

Ta strona została przepisana.

— Tak sądzisz?
— Jestem pewna.
— A któż ci dał tę pewność?
— Jestem panią tutaj...
— Każesz mnie wyrzucić swojej służbie?
— Z najwyższem obrzydzeniem, z największą boleścią, ale uczynię to.
— Nie uczynisz tego.
Przy tych słowach, wydobył z kieszeni rewolwer, z kości słoniowej.
— Przychodzisz mnie zabić? rzekła Blanka niespokojna ale zawsze z uśmiechem na ustach.
Pan de Nancey wzruszył ramionami.
— Wiesz dobrze, że nie dotknę się nawet jednego twojego włosa na głowie.
— Dla kogóż zatem ta broń.
— Dla mnie.
— Chcesz umrzeć?
— Chcę spać snem nieprzespanym. Niechcę myśleć więcej, ani chcę cierpieć. Posłuchaj mnie Blanko, jeżeli w ciągu pięciu minut nie rozkażesz mi żyć, nie przyrzeczesz być moim szczęściem, w twoich oczach zabiję się. Przebacz mi pani, jeżeli krew powala twoje kobierce. Daruj, że pragnę jedynie przy twoich umrzeć nogach.
— I to uczynisz? rzekła Lizely nie mogąc zapanować nad wyruszeniem.
— Przysięgam ci na mój honor i tym razem dotrzymam przysięgi.