— Więc to naprawdę mnie kochasz? zawołała Lizely udając znaczne drżenie głosu.
— Wątpiłaś o tem?
— Jakże wierzyć? Już mówiłeś kiedyś, że mnie kochasz... A jednak przypomnij sobie. Pan mówisz o swojem cierpieniu... Cóż ja w takim razie mogłabym powiedzieć?
— Czyliż, wykrzyknął Paweł, nie odpokutowałem już sto razy tej zbrodni. Prawda, byłem nikczemny, ale byłem szalony, to mówię na moje usprawiedliwienie. Tak cierpiałem, ale są granice cierpienia. Niewolnik, będąc zbyt długo męczonym, rwie swoje łańcuchy! Lepsza śmierć niż twoja nienawiść.
— Mówisz o nienawiści, rzekła wzruszona Blanka, sądzisz, że cię nienawidzę.
— Czyliż nie miałem tego wyraźnych dowodów? Jeżeli zatem nie jest to nienawiść okrutna, nieubłagana, to czemże jest nareszcie!
Panna Lizely powstała i potoczyła się. Możnaby powiedzieć, że chciała uciekać, ale zabrakło jej siły.
— A jeżeli cię zwodziłam! rzekła zaledwie dosłyszanym szeptem. Jeżeli ta nienawiść miała inne nazwisko?
— Jakie?
— Miłość.
— O milcz pani! Oszczędź mi pani tej nowej boleści. Bawisz się mojem życiem jak lalką: Pozwól mi przedewszystkiem umrzeć.
— Zwyciężyłeś nareszcie, wyszeptała Blanka z pewnym rodzajem upojenia. Jestem tak słaba, jestem tak
Strona:PL De Montepin - Wierzyciele swatami.djvu/153
Ta strona została przepisana.