Strona:PL De Montepin - Wierzyciele swatami.djvu/155

Ta strona została przepisana.

— I ma to być ta szalona miłość! odpowiedział z goryczą hrabia.
— Pawle przysięgam, że cię kocham.
— A więc dobrze. Więc jesteś jedną z tych słabych istot, dla których potrzeba koniecznie wieńca, mera i kościoła dla ulegalizowania miłości. Nie sądziłem abyś była do tego zdolna i dziś nie chce mi się wierzyć...
— Mało mnie obchodzi legalność. Czyliż nie wiem że gdybyś dzisiaj był wolnym, jutro zostałabym twoją żoną. Miałażbym się mylić?
— O gotówbym przebyć ogień piekła, byle połączyć się z tobą na wieki.
— Jestem tego pewna.
— Więc cóż cię powstrzymuję?
— Pragnę nie cierpieć... Zbyt cierpiałam... Nie mogę dłużej...
— Czyliż ja jestem powodem tego cierpienia?
— Blanka uczyniła znak potwierdzający, poruszeniem głowy.
— Ja? zapytał znowu Paweł. Ja mam być przyczyną. Ja kochanek namiętny, oszalały, pełen ognia, gotów7 raczej umrzeć niż żyć bez ciebie.
— O tak, to ty jesteś przyczyną moich cierpień.
— Ależ to niepodobna.
— Oto, kiedy zostałabym pańską kochanką, to rany moje niemiałyby granic.
— Blanko wytłómacz się jaśniej, bo nic a nic nie pojmuję.
— Wiedz o tem że jestem zazdrosną.
— A więc.