— Nie domyślasz się?
— Nie, na honor. Ta zazdrość, bez wątpienia, nie powstała z mojej przyczyny.
— Przeciwnie.
— Jakto? Czyliż nie kocham ciebie jedynie? Zapominasz o tej do której należysz i która należy do ciebie w obec Boga i świata.
— Moja żona! zawołał Paweł przerażony.
— Jest ona młoda i piękna, odpowiedziała Blanka, ona ciebie kocha i sądzi że wzajemnie jest przez ciebie kochaną.
— Jesteś zazdrosna o moją żonę, powtórzył pan de Nancey.
— Dzisiaj nie jestem wcale zazdrosna. Będę jednak zazdrosną jutro, jeżeli pozostaniesz jutro moim kochankiem.
— Więc nie pamiętasz jakem ci opisywał moje życie z hrabiną. Ogranicza się ono do widzenia raz na tydzień...
— Wiem o tem; lecz w tej godzinie właśnie tygodniowej, jest miejsce na kaprys, jest czas na podział wzajemny pieszczot małżeńskich... Należę do tych, którzy pragną albo wszystkiego albo nie chcą nic.
— Zgoda. Istnieje przecież sposób zabezpieczenia się od podobnej zazdrości.
— Jaki?
— Wszak ciebie tu nic nie zatrzymuje?
— Nic.
— A więc jedźmy razem. Opuśćmy Francją, jedźmy
Strona:PL De Montepin - Wierzyciele swatami.djvu/156
Ta strona została przepisana.