Pan Nancey był bardzo pięknym, jak to już wspomnieliśmy, lecz urocza jego twarz nie darzyła ani dobrocią ani szczerością, kiedy młodzieniec nie panował nad sobą (co mu się rzadko zdarzało), miał spojrzenie fałszywe a nawet złośliwe.
Paweł z chłodną obojętnością, wydobył z portfelu rozmaite noty i rachunki i ułożył je przed sobą w porządku, jak to zwykli czynić mówcy w izbie, przygotował on dowody i dokumenta mające poprzeć jego rozumowania zwycięzkie.
Tak tedy zaczął:
— Nie wątpicie zapewne panowie, że kiedym zadał sobie tyle trudu aby was wszystkich tu zgromadzić, będziemy mówili niezawodnie o naszych sprawach i interesach. Wszak domyśliliście się tego. Co?
— Tak, niby.
Paweł uśmiechnął się.
— Byłem pewny, że nic nie ujdzie waszej uwagi. O tak, mamy wspólny interes, co mnie niezmiernie cieszy. Jakkolwiek nie jesteście dla mnie wcale wierzycielami, to przecież ja zawsze jestem waszym dłużnikiem i pragnę być nim jeszcze dłużej. Chciałbym wam być daleko więcej dłużnym. O tak, słowo honoru, chciałbym być dłużnym daleko więcej.
Tu odezwały się westchnienia ale bardzo ciche.
— Ba! szepnęli niektórzy półgłosem.
— Pan hrabia nam i tak sporo dłużny, odezwali się niektórzy.
— Dla czegóż zatem pragniesz pan powiększenia się długu?
Strona:PL De Montepin - Wierzyciele swatami.djvu/16
Ta strona została przepisana.