Strona:PL De Montepin - Wierzyciele swatami.djvu/170

Ta strona została przepisana.

tnym i silnym, aby zręczne pokusy mogły wydobyć tajemnicę jego z pod serca.
— Małgorzata i René, mówiła paryzka lwica, są potworami cnoty! Jedno wcale nie atakuje, drugie wcale się nie broni. Potrzeba podziałać na hrabinę zmartwieniem. Łzy zmiękczają serce.
Postępowanie Lizely zmieniło się do niepoznania. Poczęła ona obchodzić się z Małgorzatą jak z dzieckiem średniej inteligencji.
Hrabina z początku zdumiona, następnie obrażona odwołała się do Pawła.
Paweł odpowiedział, że wcale nie pojmuje jej dziwnych kaprysów.
Młoda kobieta czując się tym sposobem opuszczoną, nie wymówiła ani jednego słowa i oddaliła się do swego pokoju, szukając w łzach ukojenia bólu.
Lizely śledziła hrabinę. W chwili usunięcia się Małgorzaty, zwróciła się do hrabiego.
— Twoja żona, mówiła do Pawła, miała ci jakąś prośbę wynurzyć.
— Tak, skarżyła się, odparł Paweł, na ciebie aniele dobroci.
— Cóż mi zarzuca?
— Alboż ja wiem? Jakieś tam głupstwa nie zasługujące na odpowiedź.
— I cóż?
— Nic, wyrzekłem kilka słów energicznych, i spodziewam się że po takiej lekcji więcej Małgorzata o tem nie wspomni..
— Pawle, rzekła Lizely surowo, zastanów się dobrze