nistra finansów. Była to kreatura wcale nie pozorna, jedne tylko oczy barwy szarej, miały pewien dziwny wyraz, a nos orli zagięty znacznie ku brodzie, nadawał jego twarzy podobieństwo do jakiegoś drapieżnego ptaka.
Pan Nancey pozdrowiwszy go rzekł:
— Jest temu już dwa lata, jak nazajutrz po pewnym dniu, czy też po pewnej nocy, znalazłem się w dość krytycznem położeniu skutkiem nieszczęśliwej gry w bakarata. Pan Gobert którego uprzejmość i usłużność znana jest całemu Paryżowi, pożyczył mi, na rewers z terminem trzymiesięcznym, sumę dwadzieścia pięć tysięcy franków.
— Przepraszam, przepraszam, panie hrabio, nie podejmujmy tej kwestji... Ja panu wcale nic nie pożyczyłem. Skromność fortuny mojej nie pozwalała mi na ten wybryk. Przeciwnie, znałem dobrze kilku znakomitych kapitalistów, którzy wiedząc o mojej uczciwości i będąc pewni, że nigdybym takiej sprawy nie lekceważył, załatwili z panem ten interes, gdyż powtarzam, nie posiadam żadnego majątku.
— Bardzo pięknie kochany panie Gobert, ale ponieważ nie znam nikogo prócz pana, przeto tylko o panu mówię. Ci znakomici kapitaliści, o których pan mówisz obecnie, pozostali dla mnie na zawsze mytem.
— Ponieważ nigdy nie występują osobiście.
— Dla czego?
— Są to ludzie zwykli, znani na giełdzie i niechcący zdradzać swego incognito. Zadowolnili się więc procentem przezemnie ofiarowanym.
Strona:PL De Montepin - Wierzyciele swatami.djvu/18
Ta strona została przepisana.