Strona:PL De Montepin - Wierzyciele swatami.djvu/187

Ta strona została przepisana.

— Jednakże pan de Nangis...
— Nie masz się czego obawiać, przynajmniej w tej chwili... przerwała Blanka.... Czuwam, patrzę, a kobiety w tym względzie mają daleko przenikliwsze oko. W dniu, w którym istotne będzie niebezpieczeństwo, zostaniesz uprzedzony; uspokój się zatem.
Nie wiemy tego, czy się hrabia uspokoił, wiemy to jednak, że wcale nie odpowiedział.
Małgorzata pozostała samą.
Odesłała pokojówkę kiedy ta ją rozebrała. Owinięta białym peniuarem padła na szezląg pogrążona w myślach. Co chwila podnosiła głowę patrząc na zegar.
Kiedy wybiła północ, powstała nagle, przesunęła ręką po czole, jakby dla odpędzenia przykrych myśli, wyszła z pokoju, przebyła szybko dwa inne sąsiednie salony i znalazła się na głównych schodach.
Lampa oświecała wązki kurytarz, w którym widzialne były drzwi prowadzące do pokoju Lizely.
Małgorzata zamiast wejść tam, zeszła po schodach Domownicy spali, w zaniku panowała cisza.
Młoda kobieta wkrótce znalazła się na dole i zwolna przeszła aleją.
Noc była ciemna, mimo to jednak hrabina śmiało postępowała dalej i wkrótce dotarła do tej części gmachu, w której mieściły się apartamenta hrabiego.
Żaluzje od pokoju Pawła były otwarte.
Pan de Nancy był u siebie i chodził po pokoju wielkiemi krokami wszerz i wzdłuż.
Małgorzata doznała uczucia radości.
— Posądzono go haniebnie, rzekła do siebie. Gdyby