Strona:PL De Montepin - Wierzyciele swatami.djvu/190

Ta strona została przepisana.

Lokaje wyszli dla spełnienia takowego.
Pan dc Nancey byt tak blady jak i jego małżonka.
Panna Lizely ukryta w dłoniach twarz zarumienioną ze wstydu.
Paweł czuł ściskanie w gardle i prawie nie mógł mówić z wściekłości.
Nagle jednak porwawszy w drobne kawałki serwetę, głosem chrapliwym zawołał:
— Pani, co to znaczy?
— To znaczy, rzekła głosem mocnym, to znaczy, że ta pani nie jest moim gościem, nie będzie siedzieć przy tym stole i natychmiast odjedzie.
— Kto to powiedział?
— Ja? twoja żona. Rozkazałam i ty powinieneś wykonać mój rozkaz.
Krzesło i nakrycie Blanki znikło rzeczywiście jakby cudem.
— A ja, krzyknął Paweł, odwołuję twój rozkaz, zapewne gorączka pomieszała twój rozum. Nasza kuzynka pozostanie z nami nadal.
— Kuzynka, rzekła Małgorzata, kuzynka pańska odjedzie ztąd za pięć minut.
— Strzeż się! krzyknął Paweł.
— Zapominasz pan, że jakkolwiek mój ojciec nie żyje, ten zamek nie do pana lecz do mnie należy. Pamiętaj, że mam prawo tu rozkazywać.
— Nieszczęśliwa! krzyknął hrabia i pochwyciwszy nóż rzucił się ku małżonce.
— Możesz mnie zabić, rzekła, ale ona ztąd odjedzie.
Paweł przerażony uniesieniem zatrzymał się.