dziwiam, pan musisz się szalenie kochać, kiedy pomimo tylokrotnej odmowy, wracasz pan znowu.
— O teraz, rzekł hrabia, nie powrócę tak prędko.
— Dla czego?
— Zdaje mi się, że umrę.
Subretka klasnęła rękami.
— Miłosierdzie boskie! nie mówże pan takich rzeczy... bo mi się serce ściska i żalu. Na prawdę mam dla pana wielkie współczucie a przytem chciałabym pójść za mąż i jeżeliby pan mógł mi zaofiarować mały podarunek, bo nie chcę pani utrudzać taką bagatelką... Pomyśl pan tylko że narażam się na utratę miejsca.
Paweł spojrzał domyślnie.
— Powiedz mi, czego potrzebujesz moje dziecko.
— Dziesięć tysięcy franków, czy to nie za wiele?
— Nie, przyrzekam ci...
— Czy nie masz pan przy sobie czeków bankowych...
— Zawsze...
— A więc... pisz pan...
Hrabia dał czek na bankiera, subretka pochwyciła go z chciwością.
— Dziękuję, rzekła, chodź pan ze mną.
W kilka minut później Paweł wszedł do salonu.
Blanka, która właśnie czytała książkę, usłyszawszy otwierające się drzwi, odwróciła się.
Na twarzy jej odmalował się gniew.
— Pan, panie hrabio tutaj! u mnie! Pomimo mojego zakazu. Kto panu pozwolił wejść!
— Blanko, szepnął hrabia, przyjmij pożegnanie nieszczęśliwego.
Strona:PL De Montepin - Wierzyciele swatami.djvu/194
Ta strona została przepisana.