Strona:PL De Montepin - Wierzyciele swatami.djvu/195

Ta strona została przepisana.

— Rzeczywiście jesteś pan blady i wydajesz się cierpiącym, rzekła Lizely głosem bardzo łagodnym. Co panu?
— Umieram, kochając... zabijany przez panią.
— Nie umiera się z miłości.
— Masz przecież dowody...
I przy tych słowach Paweł padł na kolana, zaczął zaklinać, błagać, płakać... mówił tysiące rzeczy, tysiące wyrazów, jak mu dyktowała miłość.
Panna Lizely zdawała się być wzruszoną.
— Przestań pan, szepnęła wyciągając do hrabiego rękę, którą dotknął ustami rozpalonemi, zgorączkowanemi.
Potem dodała.
— Tak głęboka boleść mnie porusza, tak okropne cierpienie, obudzą we mnie współczucie. Lituję się nad panem. Wprawdzie nie sądzę abym pana kochała, ale jednak nie chcę abyś pan umarł.
— Ach! odezwał się Paweł. Moje życie w twoich rękach. Bądź moją jak dawniej, a będę uratowany.
— Czekaj, przerwała Blanka i posłuchaj mię... znam siebie i niemogę przyrzekać tego czego nie mogę dotrzymać. Nie jestem aniołem, ale zwyczajną kobietą. Niepodobna mi zapomnieć o obeldze. Niepodobieństwo! Przebaczyć? Nigdy! Ale można starać się unikać wspomnienia o czemś podobnem.
— Tak, rzekł Paweł. Mów, mów prędko!
— Hrabina wypędziła mię ze swego domu... potrzeba zatem aby w twoim domu ta sama hrabina prosiła o przebaczenie.