— Zażądać czegoś podobnego od Małgorzaty... wyjąkał hrabia.
— To do pana należy. Czyliż nie jesteś panem w własnym domu.
— A jak odmówi?
— Jak odmówi, wszystko skończone, odpowiedziała z szyderską ironią, powiedziałam ci ostatnie słowo. Mąż mojej nieprzyjaciółki, jest moim przyjacielem. Czyliż nie ma środków upokorzenia krnąbrnych dzieci?
— Małgorzata posłucha mię, rzekł Paweł.
— Kiedy?
— Dziś.
— Bardzo dobrze. Tego wieczora zamelduje się Blanka Lizely, w mieszkaniu hrabiny de Nancey.
Paweł jadł obiad z żoną... obiad byłby bardzo smutny, gdyby lokaje nie przerywali monotonności.
Hrabia jadł bardzo mało, natomiast wypił około butelki rumu.
Służba szeptała między sobą, że pan chce się odurzyć.
Obiad się skończył, Małgorzata powróciła do salonu i zajęła się haftem, myśląc, że pozostanie jak zawsze samą.
Jakże się zdziwiła, gdy ujrzała wchodzącego męża.
Hrabia spojrzał na zegar. Była godzina w pół do ósmej. Oparł się o kominek i pozostał nieruchomy.
Nagle podniósł głowę i utkwił wzrok w Małgorzatę.
Widocznie chciał mówić do niej ale przestrach sparaliżował mu język.
Odwrócił się i po raz drugi spojrzał na zegar.
Czas mijał szybko.
Wskazówka zbliżyła się do godziny ósmej.
Strona:PL De Montepin - Wierzyciele swatami.djvu/196
Ta strona została przepisana.