Strona:PL De Montepin - Wierzyciele swatami.djvu/197

Ta strona została przepisana.

Paweł zdawał się być mocno wzruszonym.
Zaczął chodzie wielkiemi krokami i zwolna chustką ocierał czoło zlane potem.
Małgorzata z głową opuszczoną pracowała ciągle, czując jakiś mimowolny przestrach.
Kiedy Paweł zaczął chodzić po pokoju. następnie nagle zatrzymał się, zapytywała sama siebie czy jej mąż nie dostał przypadkiem pomięszania zmysłów.
Uderzyła godzina ósma.
Pan de Nancey zadrżał mimowoli.
Drzwi salonu otworzyły się.
Lokaj zameldował:
— Panna Lizely.
Blanka weszła.
Słysząc wspomnione nazwisko i widząc wchodzącą tę, której nie miała nigdy ujrzeć, Małgorzata powstała tak szybko że przewróciła stolik. Potem blada, przerażona, wyciągnąwszy rękę zawołała:
— Ta kobieta tutaj? Czego ona chce odemnie.
— Zdaje się panie hrabio, że hrabina wcale nie spodziewała się mojej wizyty. Pan nic nie mówiłeś? Więc takim sposobem dobrowolnie przygotowałeś pan dla mnie przyjęcie obelżywe. Żegnam!
— Pozostań na imię nieba! szepnął Paweł, proszę cię o jeden kwadrans tylko.
Hrabina odezwała się.
— Jeżeli ta kobieta zostanie tutaj, ja wyjdę.
I skierowała się ku drzwiom. Hrabia jednak poskoczył szybko i zasłonił przejście.