Strona:PL De Montepin - Wierzyciele swatami.djvu/198

Ta strona została przepisana.

— Ty, ty także pozostaniesz, krzyknął z gwałtownością. Potrzeba tego koniecznie.
— Cóż mara tu czynić?
— Powinnaś być posłuszną i będziesz posłuszną mojemu rozkazowi.
— Naprzód rozkazuj, rzekła Małgorzata, a potem zobaczymy.
Paweł był straszny... Drżał całem ciałem... krew wystąpiła krwawym rumieńcem nawet na powieki...
— Małgorzato, rzekł usiłując być łagodnym, jesteś prawdziwym dzieckiem... w twoim wieku omylić się bardzo łatwo. Nieznasz ani świata, ani życia... mogłaś wziąść złudzenie za rzeczywistość... ztąd obelga jaką rzuciłaś na osobę, która na nią wcale nie zasługiwała.
Hrabina zatrzymała się.
Uśmiech pogardy ocienił jej usta.
— A zatem? zapytała.
— Omyłka ta fatalna, jaką naprawić może tylko wyznanie szczere... skrucha... Czy też mam ci jeszcze powtarzać, że od tej chwili tylko siłą powstrzymywałem gniew, tylko rozumem rządziłem się aby nie unieść zbytecznie. Dziś wydarzyła się sposobność naprawienia złego. Moja kuzynka obrażona przez ciebie, wziąwszy na uwagę twoje niedoświadczenie i twoją młodość, osądziła, że mogłaby zapomnieć o wyrządzonej obeldze. Zechciej zatem przyznawszy się do błędu, przeprosić ją.
Małgorzata chciała odpowiedzieć. Oczy jej zajaśniały jakimś płomieniem gorączkowym.
Blanka jednak przerwała.
— Jesteś w błędzie panie hrabio, nie o to tu wcale