Strona:PL De Montepin - Wierzyciele swatami.djvu/200

Ta strona została przepisana.

— O gdybyś wiedziała, mówił Paweł. Gdybyś wiedziała, jak ja cierpię.
— Cóż mnie to obchodzi...
— Więc jesteś bez litości.
— Bez litości rzeczywiście dla podobnego rodzaju cierpień.
— Doskonale, więc potrzeba nam skończyć.
Pan de Nancey wydobył z kieszeni małego kalibru rewolwer z rękojeścią z kości słoniowej, który jak już widzieliśmy odegrał znakomitą rolę w Ville-d’Avray.
— To narzędzie rozwodu, rzekła Małgorzata... Po mojej śmierci możesz się ożenić bez przeszkody.
— To nie dla ciebie, lecz dla mnie, zawołał Paweł. Małgorzato, czyliż pozwolisz mi zabić się w twoich oczach?
— Daj pokój! odpowiedziała młoda kobieta. Czyliż się można zabić będąc nikczemnym, a ty nim jesteś właśnie.
Po straszne słowo, zmusiło Pawła do rzucenia się w bok. Tak jest! nie zabił się, bo był rzeczywiście podłym.
Wściekłość, szaleństwo opanowało go. Piana mu wystąpiła na usta. W pierwszej chwili chciał strzelić do Małgorzaty, ale cofnął się, pomyślawszy, ze szafot oddzieli go od Blanki.
Posunął się ku żonie i pochwyciwszy ją za ramię, krzyknął:
— A zatem... za mękę męka! W Montmorency byłaś w własnym domu i wypędziłaś panią Lizely, obecnie ja jestem w moim własnym domu i ciebie wypędzam! Czy słyszysz pani! Wypędzam cię!