sięcy franków, z tysiąca franków rocznego wynagrodzenia. Nie mówmy zatem o pracy. Mogę sobie w łeb strzelić... Myślałem o tem, i kto wie czy tego nie zrobię. Jest to rozwiązanie bardzo praktyczne i nie obowiązujące do niczego. Nie byłożby to stosowniej żyć jak obecnie, a nawet lepiej jeszcze, mieć konie, powozy, pierścienie, biżuterją, spłacić wszystkie razem długi i niczem się nie kłopotać; niczem nie zajmować. Co mówicie na to? Jest to sen przyjemny nie prawdaż? Otóż sen ten jeżelibyście zdecydowali się mi dopomódz, mógłby się urzeczywistnić niewątpliwie. Cała tajemnica w tych trzech wyrazach: Czy mi dopomożecie?
— To zależy... odpowiedział pierwszy.
— Jeżeli nie będzie potrzeba pieniędzy, to zobaczymy, dodał drugi.
— Na wszystko się zgadzam, ale pieniędzy nie dam, dodał trzeci.
— O bądźcie spokojni, rzekł Paweł, nic nie stracicie a zyskacie jeszcze.
— Jak to?
— Zobaczycie... Nie mam ani pałacu, ani zamku ani wioski, ani kredytu... Obligacje i kupony od akcji, wszystko, jednem słowem, poszło; ale pozostał mi najcenniejszy kapitał...
— Kapitał? zawołali wierzyciele. Jaki?
— Moja osoba. Ja sam; to aż nadto. Mam lat 28, białe zęby i włosy czarne jak kruk... Mogę się pomieścić i znaleść jak należy w najpierwszem towarzystwie wielkiego świata, damy uważają mnie jako pięknego mężczyznę, a wreszcie nazywam się: Pawel Armand,
Strona:PL De Montepin - Wierzyciele swatami.djvu/29
Ta strona została przepisana.