Strona:PL De Montepin - Wierzyciele swatami.djvu/43

Ta strona została przepisana.

— Taki, że nie ma żadnej rodziny a pan, mówiłeś mi podobno o ojcu.
— Apoplektyku, panie hrabio, zawołał z żywością Lebel-Gerard. Szyja w ramionach, czerwony jak rak po ugotowaniu. Biorę na siebie, że nie zabawi z nami długo. To bardzo dzielny człowiek. Pan hrabia będzie kontent ze mnie.
— A czy w kontrakcie ślubnym zaręczy, że umrze w danym terminie?
— Mógłbym to zagwarantować, wybełkotał tapicer, a widząc uśmiech pana de Nancey, wykrzyknął: Ależ pan hrabia żartuje. Kiedy zobaczy Małgorzatę nie będzie żartował i małżeństwo dla pieniędzy zamieni się w małżeństwo z miłości.
— Młoda dziewczyna ma na imię Małgorzata?
— Tak, panie hrabio, imię to jest arystokratyczne, nie prawdaż? Dziecko to daleko dystyngowańsze od imienia. Znam je dobrze. Jej ojciec jest moim sąsiadem. Kiedy interesa pozwolą mi na przepędzenie kilku chwil w Enghien, gdzie mam zaszczyt być radcą municypalnym, gdzie mogę powiedzieć śmiało: posiadam pięknej architektury pałacyk, w guście średniowiecznym, obiaduję w Montmorency, u mego przyjaciela. Moglibyśmy tam pojechać niby tak z ciekawości. Tam dla pana wyśmienita znajduje się piwniczka. O pan Bouchard znany z gustu.
— Bouchard? zawołał Nancey, ależ to nazwisko w Montmorency jest patrjarchalnem.
— Rzeczywiście, to zawdzięcza on swojej manii.
— Jakiej manii?