Strona:PL De Montepin - Wierzyciele swatami.djvu/46

Ta strona została przepisana.
V.
Blanka Lizely.

Nazajutrz, o godzinie w pół do pierwszej, pan de Nancey, udał się na pola elizejskie, czyniąc sobie wyrzuty, że nie jest bardzo przyjemne żenić się, mając za swatów faktora koni i tapicera.
Było to przecież złe nieuniknione. Roztrwoniwszy majątek, należało bądź co bądź odzyskać dawną fortunę, choćby nawet spekulując na posag.
Dawid Meyer w stroju krzyczącem i najfatalniejszego smaku, oczekiwał już na hrabiego.
Błyszczący faktor nie posiadał się z durny.
Któż może zaręczyć, że ta sama hrabina, później... ba! trudno odgadnąć.
W każdym razie nie ma nic niepodobnego...
— Brawo! panie hrabio, zawołał Dawid. Jesteś pan punktualnym jak chronometr Breguet’a. Godne naśladowania! Szklankę madery i w drogę.
Hrabia ukłonił się i dotknął kieliszka ustami.
Dawid wypił odrazu.
— Naumyślnie kazałem to wino przygotować dla hrabiego. Zdaje mi się, że należy do wyjątkowych pod względem dobroci. Piętnaście lat! No! zdrowie pana hrabiego!