Strona:PL De Montepin - Wierzyciele swatami.djvu/50

Ta strona została przepisana.

— Uważam, że pan hrabia wcale mnie nie słucha.
Paweł zadrżał jakby pochwycony na gorącym uczynku.
— Jeżelibym nie była zbyt zuchwałą, zapytałabym się pana: O czem hrabio myślisz?
Pan de Nancey utkwiwszy spojrzenie, czynił przegląd swych dawniejszych wspomnień. Był pewnym że ją gdzieś widział, że spotkał gdzieś tę postać bladą, z pięknym złotawym włosem, z okiem czarnem, które dziś przenikało go do głębi. Przypominał sobie gdzie widział tę uroczą główkę, przesuwającą się w przelotnem widzeniu.
Zdawało mu się, że to było wieczorkiem, na lewym brzegu jeziorka, prawie tuż naprzeciw wyspy, pośród ekwipaży panów i arystokracji najwykwintniejszej Paryża.
Był przekonanym, że ta piękność spoczywała w powozie o ośmiu resorach, w wspomnieniach tych rysowała się obok Blanki inna jeszcze postać, starca, o twarzy poważnej, nachylonego nad nią i mówiącego do swojej towarzyszki z uczuciem.
Byłoż więc to zamglone wspomnienie, obraz imaginacyjny czy też rzeczywistość?
Nie wiedział wcale.
— Przebacz mi pani, rzekł... Słuchałem bardzo ciekawie.
— Przeciwnie z roztargnieniem, szepnęła Blanka z uśmiechem.
— Być może... ale to nie moja... ale pani wina.
— Moja, powtórzyła Blanka. Jakto?