Strona:PL De Montepin - Wierzyciele swatami.djvu/57

Ta strona została przepisana.

Na rękach i na kapeluszach jak równie na powozie błyszczał wspaniały herb hrabiego.
Paweł czatował na przybycie Gerarda i wybiegł prawie na jego spotkanie.
— Widzisz pan, kochany panie, że w zupełności posłuchałem pańskiej rady. Jesteś pan teraz zadowolony?
— Ach, panie hrabio, zawołał olśniony kupiec, mogę bezwarunkowo i stanowczo zapewnić pana hrabiego, że mój nieoceniony przyjaciel Mikołaj Bouchard, utraci najniezawodniej głowę.
— Tak być właśnie powinno! Pozostaje nam więc tylko jedno, odjeżdżać natychmiast.
— Jestem na rozkazy pana hrabiego.
Dwaj przyjaciele wsiedli do powozu, brama rozwarła się i wspaniały ekwipaż tęgim galopem wjechał w ulicę St. Denis wywołując zdumienie przechodniów, którzy zatrzymywali się na trotuarach z otwartemi ustami.
W chwili przejazdu przez Clichy dziwna myśl przyszła do głowy Pawła.
— Pan co znasz wyśmienicie świat, zapewne nieraz musiał słyszeć o lordzie Dudley.
— Lord Dudley, zawołał Gerard, nie tylko że słyszałem ale znałem go doskonale. Był on jednym z moich klientów. Mówię „był,“ gdyż umarł nagle przed sześciu lub ośmiu miesiącami. Człowiek wzorowy, nigdy prawie szczegółowo nie przeglądał rachunków, ale sprawdziwszy ogólną sumę nakazywał kasjerowi uregulować natychmiast należność. Meblowałem jego mieszka-