Strona:PL De Montepin - Wierzyciele swatami.djvu/63

Ta strona została przepisana.

djował we wszystkich szczegółach jego ubranie i sam do siebie mówił:
— Prawda że jest nieco śmiesznym, ale jako przyszły teść rzeczywiście wspaniały.
Szukając zaś oczami Pawła Nancey i powstrzymując śmiech, dodał tym samym głosem.
— Co też hrabia powie!
— Panie hrabio, odezwał się Mikołaj Bouchard, ściskając obie ręce młodego człowieka, którego już prawie uważał jako przyszłego zięcia, mój zacny przyjaciel Lebel-Gerard, radca municypalny i kawaler legii honorowej, obudził we mnie nadzieję, że hrabia zaszczycić raczysz nasz skromny obiadek. Powiedz mi więc otwarcie, czy nie odmieniłeś pan swego zamiaru?
— Owszem przyjmuję z całego serca, odparł hrabia.
— A to dobrze. To mnie rozrzewnia. Będziemy jak rodzina. Pokosztujesz pan win z mojej piwnicy. Wiem że się panu spodobają... Wypijemy za pomyślność dawnych czasów... Jak się panu to zdaje?
— Niezmiernie mnie to cieszy.
— I mnie także.
— Raczcie więc panowie pójść za mną, przyczem sam postępował przodem.
Naprzód tedy weszli do rodzaju westibulu prawdziwej zbrojowni aleji niezmiernie wątpliwej starożytności, było to tylko niezręczne naśladownictwo.
Za westibulem następowały dwa salony, jeden wykładany czarnem drzewem, drugi obity flamandzką materją, dla którego właśnie Gerard dostarczył sprzętów sięgających czasów starożytnych.