Strona:PL De Montepin - Wierzyciele swatami.djvu/80

Ta strona została przepisana.

— Oto kwiaty, których los obciąłbym podzielać, rzekł Paweł. Będzie je miała w ręku Małgorzata, być może dotknie ich ustami. O szczęśliwe kwiaty!
I młody człowiek zapytywał sam siebie, w jaki sposób zabije czas do chwili, w której bez obawy może wyjechać do Montmorency.
Wnet przypomniał sobie, że w tym właśnie dniu przyrzekł być z wizytą u Blanki Lizely.
— Chyba nie pójdę! rzekł, potem przecież namyśliwszy się, dodał:
— Dla czegobym nie miał pójść? Owszem pójdę i zapowiem moją nieobecność w Paryżu przez sześć miesięcy, wyrażę jej boleść z tak niespodzianej przeszkody w naszych stosunkach, przekona się zatem że na mnie nie może rachować.
Tym sposobem postąpię jak prawdziwy szlachcic i kochanka lorda Dudleya nie będzie mogła powiedzieć, że hrabia Nancey posiada tyleż honoru, co faktor, który jej go przedstawił.
Uczyniwszy to postanowienie posłał na kolej po bilety.
Niezadługo też siedział w coupé sam jeden, paląc wyśmienitego londresa, pogrążony w myślach.
Hrabia de Nancey tak był zamyślony że przejechał stacją i dopiero konduktor wrócił go do rzeczywistości.
Należało albo wziąść omnibus albo iść piechotą.
Hrabia wybrał się piechotą i po upływie dwudziestu minut dzwonił do furtki.
Lokaj poznawszy go poprowadził dalej.