Strona:PL De Montepin - Wierzyciele swatami.djvu/81

Ta strona została przepisana.

— Pani jest przy toalecie, prosi więc pana o chwilowy spoczynek.
Paweł usiadł na kanapie obok szala z białego kaszemiru zapomnianego zapewne przez właścicielkę willi.
— Mówiąc prawdę, panna Lizely jest osobą pełną gustu i lord Dndley miał szczęśliwą rękę... Gdyby to nie była chwila ożenienia się i gdyby moje serce nie było przejęte miłością dla innej, cóżbym nie uczynił dla zdobycia tej uroczej dziewczyny, w charakterze kochanki.
Hrabia zamyślił się.
— Byłbym daleko lepiej zrobił, gdybym był zrzekł się tej wizyty.
Rzeczywiście, idąc za tą zbawienną radą, już powstał, żeby odejść, gdy oto rozwarły się drzwi buduaru i Blanka Lizely weszła.
— A! pan hrabia! rzekła ożywiona, ale pan mi darujesz tę chwilę spóźnienia? Miałam do tego przyczynę, którą pan zapewne uwzględnisz. Nie spodziewałam się wcale pana. Wizyta pańska mogła nastąpić dopiero o godzinie trzeciej. Wyszłam właśnie z kąpieli, gdy James przyniósł mi pański bilet. Stale oznaczoną mam godzinę toalety, i obecnie wcale nie jestem przygotowana na przyjęcie gości. Dowód najwyraźniejszy że nie jestem kokietką.
Blanka Lizely miała słuszność, była ubraną ale nie wystrojoną, co było daleko niebezpieczniejsze.
— Czy jestem wytłumaczoną? zapytała czarodziejka podając rękę hrabiemu, tę rękę delikatną jak atłas z różowemi paznogciami.