Strona:PL De Montepin - Wierzyciele swatami.djvu/82

Ta strona została przepisana.

Paweł nachylił się nad tą rączką i dotknął jej listami, uczuł nawet że skóra na rączce, jeszcze ciepłej po kąpieli, zadrżała pod pocałunkiem.
— To do mnie należy prosie o przebaczenie, rzekł hrabia.
— Pan się tłumaczysz, a z czego? miły Boże!
— Że tak niezręcznie wybrałem godzinę... Miałem jednak przyczynę.
— Chciałabym wierzyć, odpowiedziała młoda kobieta, że pragnienie ujrzenia mnie jak najprędzej było tą przyczyną.
— Spodziewam się, że pani o tem nie wątpisz, odparł Paweł mimowoli.
— Nie, rzekła Blanka, nie wątpię i właśnie moja największa wina w tem, że nie przeczuwałam pańskiego przybycia... Ale bądź pan spokojny, dodała uśmiechnąwszy się, błąd ten nie powtórzy się więcej. Odtąd jakakolwiek będzie godzina, zawsze zostaniesz pan przyjęty z otwartemi rękami.
Czy można było zatem odpowiedzieć uroczej czarodziejce:
— Nie będziesz na mnie czekała bo ja więcej nie przyjdę...
Pan de Nancey nie miał też odwagi... ani odwagi, ani chęci. Uległ bezwzględnie urokowi tej kobiety, był oczarowany tak jak za pierwszą bytnością i zupełnie stracił władzę nad sobą.
— A! rzekła głosem mocno wzruszonym, pan mi chcesz powiedzieć że nie znajdujesz mnie równie piękną jak przedtem... Utraciłabym tym sposobem wiele...